To jedno z moich ulubionych miejsc dotychczas. Targ, który odbywa się raz w tygodniu, w każdy piątek w Zabeel Park. Można tu kupić zdrową żywność a także fast food i slow food z hipsterskich food trucków. Zakochałam się w małych dziełach sztuki, które można tam kupić, stworzonych przez mieszkańców Dubaju, w dużej mierze przez expatów. W związku z tym miałam szanse spróbować portugalski deser stworzony przez Portugalczyków (i zarekomendowany przez Portugalki, z którymi chwilę sobie porozmawiałam), włoską kawę oraz przepyszny figowy dressing. Na lunch skusiłam się na surowe, wegańskie przysmaki, które okazały się być strzałem w dziesiątkę. Uwielbiam to miejsce nie tylko ze względu na jedzenie ale także, ze względu na cudowną atmosferę i otoczenie ludzi, którzy żyją tu tak jak ja - z dala od domu. Ponieważ byłam tam zaraz przed świętami, można było dostrzec w cieniu palm świąteczne dekoracje.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lifestyle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lifestyle. Pokaż wszystkie posty
środa, stycznia 07, 2015
piątek, stycznia 02, 2015
Kolejne święta za nami, czas rozpocząć nowy rok!
Witam w 2015 roku! Czas mija coraz szybciej, nim się obejrzałam skończyły się święta i zawitał nowy rok, który mam nadzieję, przyniesie dużo ciekawych wydarzeń. Jak pewnie się spodziewacie Boże Narodzenie to nie jest zbyt szczególne wydarzenie na pustyni. Może to i dobrze, magię świąt jest bardzo trudno dostrzec w 30 stopniowym upale. Tym razem było mniej sentymentalnie, nie wiem czy to przez to, że to moje kolejne święta z dala od domu, czy przez tutejszą atmosferę. Żeby mieć chociaż namiastkę świąt ruszyłam ze znajomymi na lodowisko w Dubai Mall. Pełne ludzi w pierwszy dzień świąt i zimne jak w Krakowie. Mogłam pójść jeszcze na narty do Mall of Emirates ale czasu już zabrakło. To jedyna świąteczna aktywność jaką udało mi się zaliczyć w tym roku bo obiad zdecydowanie nie był tradycyjny.
piątek, grudnia 12, 2014
Druga strona Dubaju.
Tak, dalej jestem w tym samym mieście. Jak już zdążyłam zauważyć, Dubaj ma różne oblicza. Jedna ulica zapełniona pięknymi willami, a następna wygląda jak biedna wiejska osada. Widać drastyczny podział na bogatych i biednych. Średnia klasa jest tu mniejszością. Otoczona bogactwem i sztucznością, chciałam zobaczyć jak wygląda prawdziwe życie. Było oczywistym, że świat w którym żyję, dużo się różni od prawdziwego arabskiego świata. Dlatego właśnie ruszyłam do Deiry. To stara część Dubaju, w której rozwinął się handel kilkadziesiąt lat temu. Mały port, małe sklepiki, małe uliczki.. wszystko inne niż to co widzę na co dzień. Nie ma najwyższych budynków, najdroższych hoteli i najlepszych restauracji. Jest za to klimat jakiego mi brakowało. Są targi przypraw, ryb, złota. Są sympatyczni, uśmiechnięci ludzie, sprzedawcy, którzy chcą Ci wepchnąć wszystko, jak na arabski targ przystało. Jest to coś, co sprawia, że czujesz autentyczność miejsca. Już teraz wiem, że na pewno tu wrócę, nie tylko dlatego, że zakochałam się w tutejszych daktylach z migdałem zatopionych w mlecznej czekoladzie…
niedziela, listopada 09, 2014
Pierwsze wrażenia z pustyni.
Szczerze przyznam, że nie wiem jak się zabrać do pisania o Dubaju. Ogrom informacji i nowości mnie przytłacza powodując przegrzanie mojej mózgownicy przez co wszystko się bardzo wolno przetwarza. Zacznijmy od początku.
Jestem w Dubaju.
Tak prosta myśl, a z drugiej strony wciąż abstrakcyjna. Czuję, że nie jestem już w domu ale prędzej mi do wakacji nad morzem niż do myśli o przeprowadzce w tak odległe miejsce. O dziwo, wyjazd ten przeżywam o wiele mniej w porównaniu do wyjazdu do Londynu, co już jest nienormalne. Wnioskuję, że ten szok jeszcze mnie czeka jak już wszystko się w moich szarych komórkach poukłada.
Jest ciepło.
Kolejne niebywałe odkrycie. Jak na zimę, nie narzekam, pogoda na krótkie spodnie, ewentualnie legginsy.
Jest też okrutnie zimno.
Wszędzie gdzie tylko się wejdzie. Klimatyzacja działa na maxa. Wchodzisz do sklepu i przezywasz szok termiczny. Dlatego, absurdalnie, trzeba nosić ze sobą wszędzie sweter. W nocy pakuję się cała pod grubą kołdrę, bo pomimo 24 stopni widniejących na ekranie, jest maksymalnie 21.Wszędzie jest piasek..albo budowa.
Jak już lecę z takimi szokującymi informacjami, to do końca. Jestem na pustyni, to jest i piasek. Tylko, że można go znaleźć wszędzie. Wiatr sypnie Ci w oczy, trafisz na burzę piaskową, Twój niesamowity widok z okna przysłoni piasek przylepiony do szyb. Wszędzie też są budowy.. i piasek. Widać jak szybko rozbudowuje się to miasto. Na każdym kroku powstaje coś nowego i wielkiego.
Ludzie nie chodzą pieszo.
To tak jak w USA. Ulice szerokie (koło hotelu w którym mieszkam - po 6 pasów w jedną stronę) a chodników jakby kto napłakał. Małe krótkie i prowadza donikąd. W sumie nie ma się co dziwić bo..
Kasę widać wszędzie.
Więc nie liczmy, że ktoś będzie się bawił w spacery, jak boy hotelowy przywiezie mu Ferrari z parkingu pod same stopy. A jak Cię nie stać jeszcze na taki transport, to króluje taxi albo…
Metro.
Tu muszę przyznać, że widać różnicę. Przystanki metra są po prostu ładne, nowoczesne i czyste. Wszystko podświetlane, błyszczy się. Samo metro jest nowoczesne a bilety nie tak bardzo drogie. Kultura panuje wszędzie.
A różnych narodowości nie da się zliczyć.
Spotkać można wszystkich, arabów, azjatów czy europejczyków. Nikt nie wygląda dziwnie, obco, Dubaj to miasto dla obywateli świata.
Dlatego w sklepach jest wszystko…drogie.
Można znaleźć tu najróżniejsze smakołyki z różnych stron świata. Słodycze z USA, przyprawy z Azji, fasolkę z UK itp. Niestety wszystko ma swoją cenę, niestety dużą. Ze względu na obszar pustynny panuje ubóstwo jeśli chodzi o lokalne warzywa i owoce. Dlatego też, sprowadzane są ze wszystkich stron świata, co powoduje gwałtowny skok ceny. Z drugiej strony kto tu się przejmuje, że woda kosztuje prawie 8 zł.
Macie tu wszystkiego po trochę. Jest tego za dużo na jeden raz ale chciałam Wam pokazać wszystkiego po kawałku. Idę teraz odpocząć, bo jutro czas iść do pracy.
piątek, listopada 07, 2014
Pożegnania są trudne.
Myślałam, że już mam wprawę. Myślałam, że będzie łatwiej, ale dość mocno się pomyliłam. Podróże, które niosą ze sobą tyle ekscytacji i prowadzą Cię w kierunku wytyczonego celu, niestety zawsze rozpoczynają się od pożegnań, przy których największy twardziel wymięka.
Zwykłe „do zobaczenia” nabiera innego znaczenia, niż takie rzucane bezmyślnie na co dzień. Zaczynasz się zastanawiać czy faktycznie się jeszcze zobaczycie. Najgorzej wyjeżdżać ze świadomością, że są niektórych możesz już nigdy nie spotkać.
I nigdy nie jest łatwiej.
Każde „szczęśliwej podróży” zapełnione jest smutkiem i szczęściem w jednym. Po prostu nie można pozwolić, żeby szala przechyliła się na tą smutną stronę. Trzeba zacisnąć zęby i przestać rozpaczać.
Smutek to wprowadzenie do szczęścia.
I te dobre chwile nadejdą, tylko trzeba za nie na początek zapłacić. A przecież płacić nikt nie lubi…
środa, listopada 05, 2014
Kto jedzie ze mną? …do Dubaju!
W końcu mogę jakoś usprawiedliwić moją ostatnią nieobecność na YouTube i w całym internetowym świecie. Albowiem za niedługo wyjeżdżam, moi drodzy, do Dubaju. Tak, też nie mogę w to uwierzyć.
Szykując się do powrotu do Polski (z Londynu) zastanawiałam się intensywnie co ja w tym Krakowie pocznę. Czy wrócić na magisterkę, czy szukać pracy, może jakiś staż, czy wyjechać na chwilę do USA? Pomysłów było sporo jednak żaden nie był strzałem w dziesiątkę. Zdecydowałam nie martwić się na zapas, bo może po drodze coś się jeszcze ciekawego wydarzy. Wtedy odezwała się do mnie firma, do której podczas jednego nudnego wieczora zaaplikowałam z czystej ciekawości. Nim się obejrzałam, w moim życiu nastąpił zwrot o 180 stopni (no przynajmniej 90;) ) i właśnie szykuję się do kolejnego wyjazdu. Będzie mi dane mieszkać na pustyni, podróżować po całym świecie i robić rzeczy o których nigdy nawet nie marzyłam.
A wszystko to się dzieje, bo kiedyś odważyłam się zrobić ten jeden, pierwszy i najtrudniejszy krok.
Wyjeżdżam jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, co dla mnie i moich najbliższych jest dość trudne, biorąc pod uwagę, że poprzednie święta też spędziłam poza domem. Nie zdążyłam się jeszcze nawet nacieszyć Polską a tu już muszę ją opuścić. Takich ofert się nie odrzuca i trzeba złapać wiatr w żagle i pędzić w nieznane. Nie mam pojęcie co dokładnie mnie czeka i to sprawia, że ciężko mi w to wszystko uwierzyć. Nigdy nie wyobrażałam sobie siebie, mieszkającej w Dubaju. A to już nie jest wyjazd taki jak do UK, gdzie w początkowym założeniu miałam spędzić tylko dwa miesiące. Ja się wyprowadzam na dłuższy czas, o wiele dłuższy. Całe to przedsięwzięcie jest dla mnie mocno abstrakcyjne ale z drugiej strony ogrooomnie ekscytujące.
Zwłaszcza, że o Dubaju wiem niewiele. Widać to po moim arcydziele na początku tego postu. Gdybyście spróbowali mój obraz zinterpretować dostrzeglibyście, że dla mnie Dubaj to: morze, plaża, słońce i Burj al-Arab (czyt. Burdż al-Arab) czyli jeden z najbardziej luksusowych hoteli na świecie, z którym oczywiście nie będę miała zbyt wiele wspólnego. Mam nadzieję, że z czasem ta moja mapa Dubaju się mocno rozbuduje o niesamowite miejsca, o których będę mogła Wam opowiadać a zamiast takich arcydzieł, dodam foty.
Karty odkryte, lżej na sercu, teraz czas wrócić do szykowania się do wyjazdu.
niedziela, listopada 02, 2014
PAŹDZIERNIKOWE LOVE
Witam moich najlepszych czytelników. To co Wam zaprezentuję przekroczy Wasze najśmielsze oczekiwania i zostawi z poczuciem nieokreślonej radości, chęci i motywacji. Tak, bowiem właśnie teraz zobaczycie co zawładnęło moim sercem w październiku, a o takich rzeczach z Wami jeszcze nie rozmawiałam. Spodziewajcie się tu wszystkiego niespodziewanego z wszystkich grup tematycznych znanych człowieczeństwu. Czy to będą skarpety, długopis, artykuł, zdjęcie, zupa czy przystojny mężczyzna - jeśli zawładnie moim sercem, trafi tu. Tak więc przekręcam klucz i zapraszam do mojego królestwa.
1. Lody bananowe. Jesień rozpieszcza, fale gorąca nad Polską(przynajmniej były jakiś czas temu), więc czemu nie lody. Wybrałam zdrowszą i łatwiejszą wersję i się w niej zakochałam. Zamrażam sobie bananki w kawałkach, później wrzucam do blendera z dodatkiem innych mrożonych owoców i miksuję. Ot, cała filozofia. Są tak samo kremowe i nawet lepsze niż te sklepowe (a wybredna jestem, jadałam Ben&Jerry's i Haagen-Dazs - na bogato!)
2. Okulary przeciwsłoneczne Fielmann. Ponieważ moje poprzednie okulary przeciwsłoneczne z otwieraczem do butelek w jednym firmy ASOS zgniotły się całkowicie podczas wakacyjnej przygody (R.I.P.), musiałam znaleźć zamiennika. Trafiłam na perełkę. Pośród Ray-banów, Chanelek i Diorów, kosztujących +500zł, znalazłam okulary Fielmann za całe 39 zł. Nie dość, że obsługa super sympatyczna, dostałam też etui gratis. A okularki z normalnym dobrym filtrem UV a nie tylko z przyciemnianymi szkłami. No i za tą cenę nie będzie żal jak znów dobiję je gdzieś w podróży, chociaż bardzo bym tego nie chciała.
3. Książka "Nowoczesne zasady odżywiania" T. Colin Campbell. Bezkonkurencyjnie numer 1 na liście październikowych książek. O tym, jak to co jemy wpływa na nasze zdrowie, w sposób naukowy i poparty badaniami. Nie lubię jak ktoś wymyśla różne cudowne zasady dietetyczne nie poparte niczym konkretnym i każe ludziom uwierzyć. Ja potrzebuję konkretnych danych i takich w tej książce nie brakuje. A wnioski są baaaardzo zaskakujące.
4. Spotify premium. Odkąd zaczęłam słuchać muzyki ze Spotify także będąc w ruchu, wiedziałam, że muszę przejść na premium. Uzależniłam się od list piosenek posegregowanych w zależności od nastroju. Nie muszę robić składanek gdy chcę się wieczorem zrelaksować, intensywnie poćwiczyć czy wprawić w dobry nastrój. Za takie rzeczy, bez reklam i wszędzie, jestem w stanie zapłacić i bynajmniej nie jest mi z tym źle.
5. Blog Jestkultura.pl. Może Wy już dawno go odkryliście, ja dopiero w tym miesiącu. To co tam przeczytacie jest spójne, dobrze się czyta i bardzo motywuje. Blog jest piękny i wylądował u mnie na Bloglovin. Nie ma co dużo mówić, zaglądnijcie sami.
6. Alex Turner. Ostatnio trafiłam na YT na jego występ na żywo no i zajął kawałek mojego serca.. To wszystko przez tą jesienną aurę.
Skarpetek w tym miesiącu nie było, ale nie martwcie się może pojawią się za miesiąc.
Ciaooo xx
środa, października 22, 2014
Ty nie jesz mięsa?!?! To co Ty jesz?!
Kolejne moje arcydzieło. Zastanawiam się nad zgłębieniem tajników malarstwa ipadowego. No ale nie o tym teraz mowa, bo JA NIE JEM MIĘSA! CO?? JAK TO? TO CO TY W OGÓLE JESZ? PRZECIEŻ POZA MIĘSEM NIE MA ŚWIATA! HELOŁ!
Ja, wieloletni mięsożerca, kilka miesięcy temu przestałam jeść mięso, tak o. Być może było to spowodowane tym, że w Londynie zdecydowanie łatwiej mi było znaleźć wegetariańskie produkty, gotowe potrawy czy półprodukty. Może ze względu na to, że zamieszkałam sama i miałam możliwość jak i codzienny obowiązek, kupować sobie jedzenie, zrozumiałam, że ja nie chcę mięsa!
OLABOGA! Cóż to się stało! A później stało się coś jeszcze straszniejszego…przestałam jeść nabiał. Pożegnałam się z mlekiem, masłem i serami na jakiś czas. I co mi z tego wyszło… same dobre rzeczy. Czułam się dobrze, jak nigdy wcześniej, energii miałam aż za dużo i jadłam ogromne ilości nie zamieniając się przy okazji w pączka.
Gdy wróciłam do Polski wiedziałam, że nie oprę się jednej rzeczy, a mianowicie PIEROGOM. To jest to co sprawia, że czuję się jak w domu. Nie żałuję sobie i wcinam pierogi w ilościach hurtowych ale tylko te bez mięska. Czasem też mam ochotę na pizzę ale taką bez sera. A najbardziej tęskniłam, o dziwo, za kapustą z grzybami - uświadomiłam to sobie dopiero, gdy ja skosztowałam.
Lecz najbardziej zaskakujące, choć nie powinny, były reakcje ludzi. Pierwsze zdanie jakie słyszę w 99% przypadków to: TO CO TY JESZ?
Większość ludzi uważa, że nie ma świata poza krainą mięsa i nabiału. Otóż pragnę ogłosić, że ja tą krainę odkryłam i muszę powiedzieć, że jest piękna, kolorowa i ogromna. I zapraszam do niej wszystkich, którzy chcieliby spróbować czegoś innego.
Faktem jest, że w Krakowie, ciężko znaleźć knajpę czy jakiś fast food wegański. Jeśli ktoś się w większości stołuje poza domem, to może być ciężko. Jednak jest kilka perełek. Ostatnio jadłam burgera wegańskiego w Novej Krowie na Kazimierzu (plac Wolnica) i był ekstraaa.
Jeśli jednak jecie dużo w domu, drzwi do tej magicznej krainy stoją otworem. A co ja jem na co dzień? Wszystkie możliwe owoce i warzywa, makarony, ryże, różne odmiany kaszy, nasiona, kiełki. Moja lodówka jest pełna i kolorowa (zazwyczaj, no chyba że mi się Pan leń przypałęta).
Kolejne zdanie, które słyszę to: SKĄD BIERZESZ BIAŁKO? No bo, z mięska czy nabiału to już nie bardzo. Otóż moi drodzy, nie martwcie się o mnie, czuję się świetnie i dostarczam mojemu ciałku wszystkiego co potrzebuje. Specjalnie dla siebie spisywałam wszystko co szamałam na początku w aplikacji Cron-o-meter, która pokazuje ile w moim jedzeniu było mikro i makroelementów. I da się, nawet bez mleka. Żeby jeszcze poprzeć moje dobre samopoczucie jakimiś innymi dowodami, zrobiłam badania krwi, które wyszły idealnie.
Moi drodzy nie nazywam siebie weganką czy wegetarianką, bo prawda jest taka, że słucham swojego organizmu. Teraz odżywiam się tak i jest mi cudownie. Czasem zdarzy się, że zjem coś co zawiera mleko, jajko czy ser i nie zamierzam się za to karać. Jedzenie ma sprawiać przyjemność. Natomiast jestem przekonana, że taki sposób odżywiania mógłby pomóc wielu osobom zwalczyć pewne choroby cywilizacyjne. Z drugiej strony też rozumiem smaczek na boczek, ser żółty, stek czy cokolwiek innego co jakiś czas temu normalnie gościło na moim talerzu.
Zauważyłam, że dieta to temat bardzo ciężki. Ludzie są w tym temacie bardzo wrażliwi i krytyczni. Myślę, że niektórzy boją się zrozumieć, że oni mogą być powodem swoich problemów zdrowotnych. Ja nikogo nawracać nie zamierzam, interesuje mnie tylko moje własne ciało i to jak ja się z tym czuję, a czuje się na razie niesamowicie.
Także ja wracam do swojej krainy a chętnym zostawiam coś do poczytania i oglądania (100%vegan)
T. Colin Campbell "Nowoczesne zasady odżywiania" (ang. "The China study")
piątek, października 17, 2014
Zawsze może być gorzej niż Ci się wydaje.
Ten optymistyczny post piszę pod natchnieniem ostatnich wydarzeń. Jakoś rok temu gdy zdecydowałam się działać na tym blogu i na YT, musiałam iść wyrwać ósemki (te zęby, które nikomu nie są potrzebne i sprawiają więcej kłopotu niż pożytku, gdyby chociaż z mądrością miały coś wspólnego). Myślałam, że gorzej być nie może. Zrozumiałam, że się myliłam wczoraj po usunięciu kolejnych dwóch (na szczęście ostatnich) zębów mądrości.
Nigdy nie myśl, że gorzej być nie może bo wszechświat zrobi wszystko byś się przekonał, że nie masz racji!
Oczywiście rok temu byłam przerażona bo nie wiedziałam co mnie czeka. Okazało się że wyrywanie to jakieś 10 min. przy takim znieczuleniu, że nie czułabym nawet jakby dentysta zestaw chirurgiczny wymienił na zestaw złotej rączki do napraw domowych. W tym roku natomiast to zupełnie inna historia…
Najwidoczniej moje zęby czuły duże przywiązanie do mnie, bo za cholerę nie chciały się ruszyć z miejsca. Chirurg, piłował, dłutował, ciągnął i wyciągnąć nie mógł. Zdrowa część szczęki już mnie zaczęła boleć od tych tortur. Lekarz spocony, klął pod nosem i próbował je wytargać z każdej możliwej strony. Asystentka trzymała mi brodę, bo już nie dałam rady siłować się z dentystą. Aż w końcu sukces! Jestem lżejsza o dwa zęby, niestety to dopiero początek.
Na cały dzień mrożona fasolka i ibuprom stali się moimi najlepszymi przyjaciółmi. Wyglądałam jakby zaatakował mnie jakiś damski bokser. Spuchnięta twarz, czerwona, rozcięte usta, nic tylko robić #selfie. Ruszać się nie można, mówić się nie da, a nawet trudno przełknąć trochę wody. I gdy tak leżysz na głodzie dzieje się najgorsze. Przed oczami masz wszystkie smakołyki jakie jesteś w stanie sobie przypomnieć a omamy węchowe sprawiają, że wszędzie czujesz pizzę… #ijaktużyć.
czwartek, października 02, 2014
Żyjemy w szklanej kuli.
Odkąd pamiętam słyszałam, że mam skończyć szkołę, iść na studia i znaleźć dobrze płatną pracę. Na pozór, w tym planie nie ma nic złego. Powiedzieć powinnam raczej, że nie widzimy nic złego, bo żyjemy w szklanej kuli.
Żyjemy w świecie, w którym ktoś za nas, długo przed naszym urodzeniem, określił "prawidłową" drogę w życiu. Drogę, która ma zapewnić stabilizację, dobrobyt, szczęście i spełnienie. Ucz się dobrze, skończ studia magisterskie, znajdź pracę na etacie, najlepiej w dużej firmie, ustatkuj się i żyj! I będziesz żył, normalnie, poprawnie, tak jak wpajano Ci od dzieciństwa. Tylko prawda jest taka, że niewiele z nas poczuje się naprawdę szczęśliwych a co gorsze, nie widzimy innego możliwego wyjścia.
To przekonanie jest w nas tak głęboko, że nie zdajemy sobie sprawy z tego jak automatycznie działamy. Nigdy nie zastanawiałam się czy NAPRAWDĘ chcę iść na studia albo czy NAPRAWDĘ chcę znaleźć pracę. Nie przeszło mi to przez myśl, bo nigdy w życiu nikt mi nie powiedział, że mogę zrobić coś innego.
Podjęłam jedną z trudniejszych decyzji w moim życiu. Po skończeniu studiów licencjackich wyjechałam do Londynu. Zdecydowałam się na to ponieważ myślałam, że po skończeniu magisterki będzie trzeba znaleźć pracę, ustatkować się i nie będzie czasu na wyjazdy (klasyczna "Szklana kula"). Miała to być tylko przygoda, którą będę miło wspominać za kilka lat a okazała się ona być najlepszą lekcją życia jaką kiedykolwiek dostałam.
Popatrzyłam na moje życie z dystansu i dostałam szoku. Tak jakby ktoś otworzył mi oczy czy uderzył mocno w głowę. Zaczęłam zastanawiać się CO JA NAPRAWDĘ CHCĘ?
Dotarło do mnie, że nie chcę dobrze płatnej pracy na etacie, chcę założyć coś swojego. Nigdy w życiu nie usłyszałam od ludzi "ucz się i załóż swoją firmę" zawsze było "ucz się i znajdź dobrą pracę". Nikt nie namawiał mnie do kreatywności czy samodzielności. Zrozumiałam, że studia, które mnie nie cieszą, nie są moją pasją, nie dają mi wiele. Dużo więcej da mi działanie, rozwijanie się w tym co uważam za interesujące. Nie potrzeba studiów jeśli chce się czegoś nauczyć, dowiedzieć. Wystarczy odpowiednia motywacja, pasja i nikt nie musi stać nad tobą i cię pilnować, żebyś chłonął informacje jak gąbka. Poszłam na studia, bo tak robili wszyscy, bo uważa się, że bez studiów nie czeka cię nic dobrego i to jedyne wyjście. Nie uważam, że studia są złe, o nie, ja tylko uważam, że nikt nie pokazuje, że istnieje też inna droga. Nie każdy nadaje się do pracy na etacie, nie każdy chce być studentem - i to nie jest nic złego. Nie jesteś gorszy, dziwny czy głupi. Wybijasz się poza tłum ludzi, którzy żyją dalej w szklanej kuli i realizują plan, który ktoś kiedyś dla nich opracował. Niektórzy będą szczęśliwi, innym będzie coś w życiu brakować, a ty już nigdy nie będziesz taki sam...
czwartek, lipca 17, 2014
Brighton - kawałek nieba w tym deszczowym kraju.
Odkąd przyjechałam do Londynu w planach miałam pojechać nad morze. Moim celem stało się Brighton - nadmorskie miasteczko, położone niedaleko Londynu, które dodatkowo jest domem dla wielu brytyjskich youtuberów. Miesiące mijały szybko, wolne dni - jeszcze szybciej. Już praktycznie pogodziłam się z myślą, że nie siądę na (kamienistej) plaży i nie posłucham morza. Jednak życie toczy się własnym rytmem i dopiero teraz nadszedł czas na podróż w nieznane.
Dla mnie to były jednodniowe wakacje. Przez tydzień urlopu nie zrelaksowałam się tak jak przez kilka godzin w Brighton. Spędziłam cały dzień leżąc na plaży, chodząc po małych uliczkach i słuchając skrzeczenia mew… No tak mewy… stworzenia, które na plaży są tak upierdliwe jak komary w nocy. Upojona widokami morza położyłam się na kocu z kanapką w ręku (lunch time) i właśnie mówiłam znajomemu jak cudownie tu jest, gdy ten podstępny ptak wyrwał mi połowę kanapki z ręki. Oczywiście krzyknęłam z przerażenia a w tym czasie zleciała się cała ptasia rodzina i patrzyła na każdy mój ruch. Pod taką presją zrezygnowałam z jedzenia i czekałam aż obserwacja się zakończy. Jeśli tak czują się celebryci w towarzystwie paparazzi, to z całego serca współczuję.
Pomijając ten mały incydent, nauczona doświadczeniem, odpoczywałam kamuflując swoje przekąski i śmiejąc się z ludzi, którzy tego nie robili.
Jeśli miałabym wrócić kiedyś do UK myślę, że Brighton byłoby miastem, w którym chciałabym się osiedlić. Jest tu wszystko czego człowiekowi potrzeba do życia a przede wszystkim cisza, spokój i szum fal czyli to czego nie zaznasz w Londynie. No i świeże fish & chips.
wtorek, lipca 08, 2014
Jak najtrudniej żyć? Na własny rachunek.
Kolejna lekcja życia jaką otrzymałam w Londynie: chcesz nauczyć się żyć, żyj na własny rachunek. Nie, nie byłam rozpieszczonym dzieckiem, które zawsze dostawało to co chciało i myślało, że pieniądze po prostu są i można je do woli wydawać. Z drugiej strony do tej pory mieszkałam w domu z rodzicami, studiowałam dziennie, było mi wygodnie. Nigdy nie przeszłam etapu "studenckiego" ponieważ mieszkałam w Krakowie i tam też się uczyłam. Nigdy nie musiałam wozić słoików z jedzeniem czy płacić za wynajem pokoju. Z drugiej strony wiem, że nikt by mi słoiczków w domu nie szykował, w kwestii gotowania musiałabym liczyć tylko na siebie. Owszem nie płaciłam za wynajem ale nie żyłam też całkowicie na garnuszku u rodziców. Miałam zapewnione miejsce i jedzenie, natomiast za wszystko inne płaciłam sama. Z resztą zauważyłam, że podobnie wygląda to u przyjezdnych studentów, którzy dostają kasę na opłaty i życie a żeby mieć na coś więcej muszą wziąć się do roboty albo rozpocząć wielkie oszczędzanie.
Wydawało mi się, że życie w 100% na własny rachunek nie będzie niczym zaskakującym, a jednak się myliłam. Okazało się, że istnieje mnóstwo wydatków nad którymi nigdy się nie zastanawiałam bo nie musiałam. Ściereczki, proszki do prania, gąbki, płyny do kąpieli, to wszystko pojawiało się nie wiadomo skąd w moim domu i czekało na mnie. Otóż prawda była bolesna, nic się magicznie nie pojawia. W drugim tygodniu mojego pobytu w Londynie, siedziałam sobie wieczorem w moim pokoju, przed komputerem, zadowolona, że wszystko się tak świetnie układa i to życie wcale nie jest takie skomplikowane jak się wydaje, gdy nagle zgasło światło. Żarówka się spaliła. Ciemno jak w…I wtedy dotarło do mnie, że tu nie mam szuflady, w której znajdę żarówki i baterie. Tu nawet nie wiem gdzie iść, żeby kupić żarówkę! A na dodatek tu żarówki czasem mają zupełnie inny gwint niż te w Polsce, co sprawiło, że czułam się jeszcze bardziej zdezorientowana. Wtedy właśnie dotarło do mnie, że muszę zadbać o wiele spraw, o których wcześniej nie myślałam.
Ta głupia żarówka otworzyła mi oczy i zrozumiałam, że mój budżet to tylko i wyłącznie to co zarobię. Dlatego trzeba się z nim obchodzić racjonalnie. Na szczęście jestem jedną z tych, którzy raczej oszczędzają (nie mylić, z żyją oszczędnie!) niż wydają wszystkiego co do grosza. Zawsze udaje mi się coś odłożyć ale Londyn kusi. Londyn kusi zdecydowanie bardziej niż Kraków i o wiele łatwiej wydaje się tu pieniądze. I o wiele więcej się wydaje. Dlatego trzeba kontrolować się co chwila, bo używanie karty to tu, to tam, sprawia, że człowiek traci panowanie nad ilością wydanych pieniędzy. Ohh a wydawać można do woli… 50 funtów na wieczór ze znajomymi w pubie - bez problemu, 70 funtów na kilka ubrań - 2 minuty i gotowe, 30 funtów na obiad w restauracji - nic prostszego. Wymieniać można by było bez końca.
Wiem jedno. Życie na własny rachunek uczy. Uczy rozsądku, organizacji, oszczędzania ale przede wszystkim szacunku do osób, które Cie utrzymywały i do pracy, za którą otrzymujesz wynagrodzenie. Sprawia też, że czasem uśmiechasz się do siebie i wiesz, że jesteś w stanie samodzielnie przetrwać na tym wielkim świecie i to sprawia ogromną satysfakcję.
wtorek, czerwca 24, 2014
INTERNETOWY KLUB KSIĄŻKI: "Bogaty ojciec, biedny ojciec"
Doszłam do wniosku, że może część z Was nie widziała jeszcze tej serii, więc ją Wam tu zaprezentuję. Mówię o INTERNETOWYM KLUBIE KSIĄŻKI, serii vlogów, w której co miesiąc omawiam wybraną książkę i liczę na to, że dzięki temu zachęcę Was do przeczytania jej lub podzielenia się swoją opinią na jej temat. Do tej pory na moim kanale znajdziecie dwa odcinki, dziś premiera trzeciego. W dzisiejszym vlogu opowiadam o poradniku finansowym jakim jest "Bogaty ojciec, biedny ojciec" Roberta T. Kiyosaki. Nie ograniczam się do jednej kategorii książek - będziecie mogli znaleźć tu wszystko, co wpadło mi w ręce i ostatnio przeczytałam. W poprzednim odcinku opowiadałam o popularnej książce dla nastolatek "Gwiazd naszych wina" J. Greena. Następny odcinek serii za około miesiąc a już teraz zapraszam Was do oglądania i subskrybowania!
poniedziałek, marca 17, 2014
Nastała wiosna
Nareszcie! Moja ulubiona pora roku w pełnym rozkwicie.. przynajmniej tu, w Londynie. W przeciągu jednej nocy wyrosły żonkile (taak..magia) i słońce przebiło się zza chmur. W takim wypadku trzeba korzystać z okazji i dać promieniom zadziałać na nas. Tak więc wybrałam się w nieznane, do takiej części Londynu, o której nie miałam pojęcia żeby odpocząć w parku. Dotarłam do Battersea Park.
Londyńczycy opuścili swoje norki i wszyscy ruszyli do parków. Vany z lodami przeżywały oblężenie, ludzie próbowali przypomnieć sobie jak się jeździ na rolkach nie zabijając przy tym pozostałych. Na trawie urządzali pikniki, dzieci oblegały zoo i wszyscy byli szczęśliwi. Mi udało się znaleźć ławkę w cichym zakątku i pogrążyć się w lekturze czując na skórze ciepło wiosennych promieni słońca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)